31 marca 2012

H. Mankell - Piąta kobieta

O Henningu Mankellu - autorze mojej ulubionej ostatnimi czasy serii kryminałów o Kurcie Wallanderze - napisałam na blogu już całkiem sporo, a nawet chyba wszystko, co sama wiem. Niemniej jednak, z każdą kolejną książką, szwedzki pisarz coraz bardziej zaskakuje mnie swoim talentem do snucia intryg. Piąta kobieta, która ukazała się w 1996 roku, a w Polsce - w 2005, trzyma wysoki poziom poprzednich części cyklu.

Akcja powieści rozgrywa się, jak zawsze, w szwedzkiej Skanii, w roku 1994. Ystadzka policja odkrywa zwłoki samotnego mężczyzny. Od razu wiadomo, że to morderstwo. Co więcej - bardzo brutalne. Kurt Wallander i jego współpracownicy muszą znaleźć niebezpiecznego mordercę, zanim popełni kolejne zbrodnie. Dochodzenie jest jednak pełne fałszywych tropów i tajemnic z przeszłości, a na dodatek obfituje w dramatyczne wydarzenia.

Znowu nie mogłam się oderwać! To już powoli przeradza się w tradycję, że jak tylko sięgam po któryś tom o pracy Wallandera, przepadam na kilka dni i czytam dopóty, dopóki nie poznam rozwiązania kryminalnej intrygi. A ta z szóstego tomu cyklu, mimo, że opisana w oparciu o podobny schemat, co poprzednie, zaskakuje, budzi miliony domysłów, które, jak zawsze, okazują się błędne. Piąta kobieta to mieszanka trzech mistrzowsko poprowadzonych wątków. Pierwszy z nich dotyczy śledztwa i ukazuje w dużym zbliżeniu trudną, wyczerpującą, żmudną, ale arcyciekawą pracę szwedzkiej policji. Drugi wątek składa się z dużej dawki życiowych dylematów głównego bohatera - tym razem Wallander musi się zmierzyć ze swoimi uczuciami, ale także zastanowić się nad podjęciem życiowych decyzji. Najmocniejszą stroną książki jest trzeci, bardzo ciekawy aspekt psychologiczny, związany z postacią mordercy. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, napiszę tylko, że sprawa jest skomplikowana, a autor uchyla rąbka jej tajemnicy dopiero na sam koniec powieści. Opowieść została jak zawsze okraszona plastycznym, przyjemnym językiem, pełnym ironicznego humoru, który już od pierwszej chwili przypada do gustu czytelnikowi.

Tym, co odróżnia Piątą kobietę od poprzednich części serii, jest dużo większa dynamika akcji. Mimo, że fabuła opiera się głównie na wydarzeniach dotyczących śledztwa, to odniosłam wrażenie, że tym razem autor nie szczędził swoim bohaterom nagłych i nieprzewidzianych zwrotów akcji, które miały pokomplikować ich życie. Mamy więc okazję zobaczyć nie tylko dramatyczne wydarzenia, wpływające na pracę policji i kierunek śledztwa, ale także razem z bohaterami przeżywać ich osobiste problemy. Muszę przyznać, że taka odmiana spodobała mi się - postaci z powieści już dziś traktuję jak dobrych znajomych, ale dzięki lekturze tej książki, miałam możliwość poznać ich jeszcze lepiej i jeszcze bardziej się z nimi zżyć. A poza tym, tempo czytania takiej dynamicznej opowieści wzrasta niewspółmiernie! :)

Poszczególne tomy cyklu o Wallanderze nie na darmo zajmują najwyższe miejsca na listach kryminalnych bestsellerów na całym świecie. Naprawdę warto je przeczytać. Tym, którzy znają choć jedną część, nie muszę mówić, że twórczość Mankella naprawdę wciąga - trochę jak serial, a każda kolejna książka jest niczym nowy odcinek. Piąta kobieta to odcinek wyjątkowo dobry, dopracowany, o dynamicznej akcji i zaskakującym zakończeniu. Po prostu polecam, zwłaszcza miłośnikom kryminałów.

26 marca 2012

Stosik marcowo - kwietniowy 2 (13)

Kolejny stosik w tym miesiącu. Powinnam się cieszyć, że czytanie idzie mi tak sprawnie, ale wiem, że spora ilość przeczytanych ostatnio książek oznacza, że zaniedbałam pisanie pracy licencjackiej. A czerwiec i obrona zbliżają się wielkimi krokami...
Niemniej jednak, zgromadziłam kolejne książki, które z ogromną radością przeczytam. Oto i one:



  1. Ch. Llorens - Uciekinierka z San Benito - pożyczona od Mamy :)
  2. M. Gutowska-Adamczyk - Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy - j.w.
  3. M. Gutowska-Adamczyk - Cukiernia pod Amorem. Cieślakowie - j.w.
  4. M. Gutowska-Adamczyk - Cukiernia pod Amorem. Hryciowie - j.w. (Jak widać, moja Mama ostatnio zrobiła zakupy do swojej biblioteczki, a ja z tego skrzętnie korzystam.)
  5. B. Wiker - Dziesięć książek, które zepsuły świat - wygrana w konkursie portalu nakanapie.pl
  6. M. Vargas Llosa - Pochwała macochy - wygrana w konkursie u Magdy, jeszcze raz wielkie dzięki! :)
Na dzisiaj to tyle, ale... Prawdopodobnie za kilka dni pojawi się jeszcze jedna dokładka do tego stosiku, która w tej chwili jest w drodze do mnie. :) Kto zgadnie, co to będzie za tytuł? ;)

20 marca 2012

K. Bielecki - Defekt pamięci

Defekt pamięci to książka, która mnie znalazła. Dosłownie. Po prostu, pewnego dnia odebrałam maila od autora, Krzysztofa Bieleckiego, który postanowił podarować mi swoją powieść w zamian za recenzję. Podejrzane, nie? Też mi się tak wydawało aż do momentu, kiedy poznałam ideę takiego działania, którą autor w następujący sposób przedstawił czytelnikom:
Niniejsza publikacja ma charakter całkowicie oddolnej inicjatywy i choć została przygotowana w jak największym stopniu profesjonalnie, to nie stoi za nią żadne wydawnictwo z gigantycznymi budżetami na promocję i rozległymi kontaktami. Tu wszystko zależy od czytelników. Dlatego, jeśli spodobał Ci się "Defekt pamięci", to poleć go innym. Natomiast, jeśli uważasz, że niniejsza książka jest bardzo zła, to zrób wszystko, żeby się o niej nie dowiedzieli. 
A i owszem, spodobał mi się. Więc o nim napiszę.

Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku lutowych dni, w czasach bliżej niezidentyfikowanych, ale raczej współczesnych. Kool Autobee to przeciętny pracownik biurowy. Pozornie, jego życie wydaje się uporządkowane i zwyczajnie... nudne. Pewnego dnia, splot dziwnych wydarzeń uzmysławia mężczyźnie, że katastrofy i wypadki, jakie przytrafiają się ludzkości, są związane z tym, co robi. A raczej - z tym, czego nie robi. Od tej chwili, Kool jest zmuszony pisać dwie strony tekstu dziennie. Po co? By uratować ludzi przed kolejnymi nieszczęściami. Dlaczego? Przekonajcie się sami...

Sięgając na półkę po tą niezbyt grubą powieść, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Z jednej strony, zaintrygował mnie ciekawy opis i sama książka, jako część oryginalnej kampanii promocyjnej. Z drugiej jednak strony, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że być może jest jednak powód, dla którego żadne wydawnictwo nie skusiło się, aby wydać tą powieść... Może po prostu jest kiepska? Nic bardziej mylnego. Bielecki udowadnia nam, że nie należy oceniać książki ani po okładce, ani po niczym innym. Trzeba ją po prostu przeczytać.

Defekt pamięci to powieść jednowątkowa, choć, w zasadzie, po pewnym czasie przestajemy być tego pewni. Fabułę poznajemy oczami głównego bohatera, który, aby sprostać wyzwaniu pisania dwóch stron tekstu dziennie, opowiada na papierze o swoich poczynaniach. Język, jakim operuje, jest naturalny i, mimo drobnych niedociągnięć, łatwy do czytania. Polubiłam także ironiczny humor głównego bohatera, widoczny zwłaszcza w opisach otaczającej go rzeczywistości. Bo Kool z początku jest skołowany, nie rozumie, co się stało z jego życiem. Wraz z biegiem czasu, zdobywa nowe informacje, poznaje podobnych mu ludzi i staje się uczestnikiem zupełnie nierealnych wydarzeń, które, paradoksalnie, przybliżają go do zrozumienia prawdy.

Mimo, że fabuła raczej nie obfituje w dramatyczne zwroty akcji, to jednak pobudzona ciekawość czytelnika gna go przez strony książki z zawrotną prędkością. Im bliżej końca, tym bardziej nie możemy się doczekać rozwiązania. Autor pogrywa sobie z nami - dawkuje nam prawdę na temat opisanych wydarzeń. Kiedy już już wydaje nam się, że wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, nagle rzucony od niechcenia fakt wywraca naszą teorię do góry nogami. Szczerze mówiąc, czytając, miałam wrażenie, że Bielecki postanowił zmusić mój rozum do gimnastyki. I podobało mi się to! Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w stu procentach. Nie udało mi się go odgadnąć, więc po raz kolejny doceniłam przewrotną wyobraźnię autora. Jest w nim jednak coś, co zmusza czytelnika do refleksji. Nie chciałabym więcej zdradzać, bo uważam, że zakończenie to największy atut tej książki, więc na tym poprzestanę.

Uważam, że Defekt pamięci to swoisty powiew świeżości w prozie polskiej. Czytelnik może odnieść wrażenie, że autor po prostu bawi się słowami, od niechcenia konstruuje intrygę i, jak już wspomniałam, zmusza do myślenia, do aktywnego udziału w historii. Wszystkie te elementy razem tworzą ciekawą opowieść, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć i do której z chęcią kiedyś wrócę. Gorąco polecam ją każdemu, kto lubi niebanalne historie.

18 marca 2012

R. Ward - Numery. Przyszłość

No i dotarłam do końca serii Numery. Debiutancka, trzytomowa powieść brytyjskiej pisarki Rachel Ward podbiła nie tylko moje serce - od 2009 roku każda część zostaje obsypana nagrodami i zyskuje miano bestsellera. Aż trudno uwierzyć, że autorka wpadła na pomysł fabuły podczas porannego spaceru z psem, a inspiracją był dla niej serial Sześć stóp pod ziemią

Jak nietrudno się domyślić, fabuła Numerów. Przyszłości to kontynuacja wydarzeń z drugiego tomu. Jest rok 2029. Wielka Brytania wciąż nie pozbierała się po Chaosie - ludzie nie mają co jeść, gdzie się schronić, brakuje wszystkiego. Adam, Sara, jej córeczka Mia i dwaj młodsi bracia nadal żyją w strachu, ukrywając się przed ludźmi. Próbują radzić sobie w trudnych warunkach, stworzyć choć namiastkę rodziny. Nie mają jednak pojęcia, że ci, którzy ich ścigają, są na ich tropie, bardzo blisko...

Tak jak w przypadku dwóch poprzednich części, tak i teraz moja recenzja będzie raczej entuzjastyczna. Czytając trzeci tom serii, doceniłam minimalizm, jaki zastosowała autorka. Okazuje się, że w niezbyt długiej książce można zawrzeć wszystko to, co niezbędne do stworzenia świetnej powieści. Numery. Przyszłość składają się właściwie z jednego wątku fantastyczno-przygodowego. To prawda, że pojawiają się elementy romansu, które mają bardzo ważne znaczenie dla fabuły, ale odniosłam wrażenie, że są one raczej swego rodzaju bazą, na której zbudowano akcję. Zauważamy ich obecność i zdajemy sobie sprawę z ich wagi, ale tak naprawdę skupiamy się na punktach zwrotnych wątku i z zapartym tchem śledzimy kolejne wydarzenia, następujące po sobie bardzo dynamicznie. Książka, tak jak poprzednie części serii, okazała się dla mnie - miłośniczki opasłych tomów, skrywających wielowątkowe opowieści - miłą odmianą. Elementy fantastyczne są przez autorkę umiejętnie dawkowane. Nie przeobrażają historii w niewiarygodną, futurystyczną bajkę, lecz nadają jej oryginalności i świeżości, a na dodatek intrygują czytelnika. Ogromnym plusem jest też wieloosobowa narracja, która dodaje powieści dynamizmu i realizmu, sprawia, że łatwiej nam uwierzyć w to, co przytrafia się głównym bohaterom. Przyjemny, lekki, momentami kolokwialny język jest wisienką na torcie w tym literackim daniu.

Dosyć mała ilość bohaterów również działa na korzyść książki. Mimo, że po dwóch tomach czytelnik posiada już garść informacji dotyczących głównych postaci, to jednak sposób ich przedstawienia przywodzi na myśl szkic. Nie dowiadujemy się o nich niczego więcej ponad to, co niezbędne w fabule. Bohaterowie drugoplanowi mają najczęściej tylko imiona i przejawiają pozytywne lub negatywne nastawienie wobec Adama i Sary. Nic poza tym. Spodobał mi się ten zabieg, gdyż potęguje wrażenie wiecznego biegu, w którym znajdują się nasi, uciekający przecież, główni bohaterowie. Nie mogę się też przyczepić do zakończenia. Jest może odrobinę przewidywalne, ale zawiera też element zaskoczenia, potrafi wzruszyć i wydaje mi się, że dzięki temu usatysfakcjonuje czytelników.

Numery. Przyszłość dały mi dużo radości. To naprawdę porywająca, emocjonująca powieść, w którą czytelnik wciąga się momentalnie, od pierwszej strony. Podobało mi się w niej też to, że bohaterowie, mimo przeciwności losu, nie zapominają o tym, co najważniejsze. Wydało mi się to bardzo pozytywne. Optymistyczne. Szkoda mi tylko, że to już koniec czytelniczej przygody z serią Numery. Pozostaje mi czekać na kolejne publikacje Rachel Ward.

17 marca 2012

S. Collins - Igrzyska Śmierci

Suzanne Collins to amerykańska pisarka, która w literackim świecie debiutowała w 2003 roku. Jej pierwsze książki pochodziły z serii o Gregorze i podziemnym świecie. Jednak, dopiero w 2008 roku, kiedy to ukazała się pierwsza część serii Igrzyska Śmierci, autorka zdobyła światową sławę. Trylogia bardzo szybko podbiła serca czytelników, więc Collins zdecydowała się napisać scenariusz do adaptacji filmowej, którą będziemy mogli zobaczyć w kinach już w przyszły weekend.

Fabuła powieści rozgrywa się w futurystycznym państwie Panem, które powstało w dawnej Ameryce Północnej, składa się z dwunastu Dystryktów i jest rządzone przez Kapitol. Katniss i jej młodsza siostra, Prim przygotowują się do corocznej uroczystości z okazji dożynek. W jej trakcie, podczas publicznego losowania, wybierani są trybuci - po jednej dziewczynie i chłopaku z każdego dystryktu. Trybuci zostają zmuszeni do udziału w Igrzyskach Śmierci, swoistej grze, walce o przetrwanie, którą  wygrać może tylko jeden, najsprytniejszy, najsilniejszy uczestnik. Kiedy z puli zostaje wylosowana karteczka z imieniem Prim, Katniss podejmuje decyzję, która zmieni całe jej przyszłe życie...

Igrzyska Śmierci to zdecydowanie przyjemna, ale też intrygująca powieść. Jej największym atutem jest sensacyjna, bardzo dynamiczna fabuła, opowiadająca o zmaganiach Katniss z rzeczywistością, na którą się zdecydowała. Pełna niesamowitych wydarzeń, obfitująca w nagłe, zaskakujące zwroty akcji, od razu wciąga czytelnika i trzyma go w napięciu aż do ostatnich stron. Ponadto, urzekł mnie plastyczny, pełen kolorów i dźwięków język, jakim napisana jest książka. W fabule dużą rolę odgrywa arena, na której odbywają się igrzyska, czyli ujmując to inaczej - tło wydarzeń. Gdyby nie była tak perfekcyjnie dopracowana, opowieść straciłaby co najmniej połowę swojej magii. Nie miałam jednak żadnego problemu z wyobrażeniem sobie zróżnicowanego pod względem przyrodniczym terenu, czy nieznanych nam stworzeń, które pojawiają się w literackiej rzeczywistości Collins.

Po lekturze odniosłam wrażenie, że przedstawiona historia to swego rodzaju karykatura powieści przygodowych. Dlaczego karykatura? Ano dlatego, że w powieściach przygodowych trudności, jakie spotykają bohaterów, bywają niebezpieczne, niełatwe do pokonania, ale też czasem śmieszne i w ostatecznym rozrachunku, prowadzące do pozytywnego zakończenia. W przypadku prozy Collins jest nieco inaczej - brak tutaj jakiegokolwiek optymizmu. Bohaterowie walczą ze sobą na śmierć i życie, nie powstrzymując się przed brutalnością, nie ma mowy o chwili wytchnienia, czy radości... Nie możemy pozbyć się wrażenia, że autorka w metaforyczny sposób chce nam uzmysłowić, do czego zdolny jest człowiek walczący o swoje przetrwanie. W dodatku, codzienność, z jaką zmagali się bohaterowie przed igrzyskami, wydaje się być beznadziejna. Uświadamiamy sobie więc, że poświęcenie tych młodych ludzi tak naprawdę niczego nie zmieni... Wszystkie te elementy tworzą niesamowity efekt - książkę czyta się przyjemnie i z zapartym tchem, ale ciężko jest pozbyć się towarzyszącej nam ponurej świadomości, którą współdzielimy z bohaterami. Świadomości, że nic nie jest takie, jak powinno być, a oni są tylko pionkami w grze.

Mimo tego, że książka wzbudza pozytywne odczucia, autorce nie udało się uniknąć kilku niedociągnięć. Przede wszystkim, pomimo nieprzewidywalnej akcji, już na początku nietrudno się domyślić, jakiego zakończenia możemy się spodziewać. Może wymagam zbyt dużo, bo w końcu Igrzyska Śmierci mają kontynuację, ale uważam, że niektóre wątki można było poprowadzić i zakończyć inaczej. Po drugie, jestem bardzo zawiedziona wątkiem miłosnym, o ile w ogóle można go tak nazwać. Według mnie, autorka zrobiła to, co najgorsze. Nie chciała opisywać typowego romansu, więc stworzyła... takie nie-wiadomo-co. Bohaterowie, uwikłani w tą dziwną relację, są irytujący, a ich zachowanie zupełnie nie pasuje do ogólnej charakterystyki każdego z nich. Mam wrażenie, że lepiej by było, gdyby w tej książce w ogóle zrezygnowano z romansu. No i wreszcie ostatnia wada - Katniss, główna bohaterka. Mimo, że kibicowałam jej poczynaniom, nie poczułam do niej sympatii. Niby nie mogę nic zarzucić jej sposobowi patrzenia na świat i staraniom, aby zachować resztki człowieczeństwa, ale odniosłam wrażenie, że dziewczyna jest kompletnie pozbawiona pozytywnych emocji. Nie podobało mi się, jak traktowała Peetę, jak udawała w różnych sytuacjach, mówiąc wprost, sprawiała wrażenie wyrachowanej.

Czas na podsumowanie (bo trochę się rozpisałam ;) ). Książka bardzo mi się podobała, głównie ze względu na wartką akcję i zmuszające do myślenia przesłanie. Drobne minusy, o których wspomniałam, mogą być zupełnie subiektywnymi odczuciami i raczej nie wpływają na ogólne wrażenie po lekturze. Z niecierpliwością będę wypatrywać okazji, żeby zakupić kolejne części trylogii i z chęcią wybiorę się do kina na film. Tymczasem polecam książkę wszystkim, którzy lubią niebanalne powieści przygodowe.    

13 marca 2012

Słów kilka o Dickensie...

Nadszedł dzień, kiedy muszę ze smutkiem przyznać, że książka mnie pokonała. Mimo pozytywnych doświadczeń z innymi utworami autora... Także dzisiaj tylko kilka słów o Great Expectations [Wielkich nadziejach] Dickensa, żeby przerwać niepokojącą ciszę na blogu.

Książka ma spory potencjał, bo opisuje historię z gatunku tych, które lubię. Opowiada o losach Pipa, małego chłopca-sieroty, wychowującego się w domu swojej starszej siostry i jej męża, kowala. Chłopiec przygotowuje się do podjęcia pracy w kuźni szwagra, a jego życie mija dosyć monotonnie. Wszystko się zmienia, kiedy pewnego dnia Pip zostaje wysłany, aby zabawiać panią Havisham, lokalną arystokratkę. Zażyłość z panią jest dla chłopca szansą na wyrwanie się z prozaicznej rzeczywistości, w jakiej żyje. Na dodatek, jest jeszcze Estella...

Czytanie zakończyłam mniej więcej w połowie książki, a to dlatego, że goni mnie czas. W notce stosikowej pisałam, że Great Expectations to moja lektura. I właśnie jutro nadejdzie dzień, kiedy będę musiała się wykazać jej świetną znajomością, więc postanowiłam "dokończyć" historię w wersji filmowej. 

Ogólnie rzecz biorąc, powieść bardzo powoli się rozkręca. Wątek obyczajowy, który opisuje głównie rozmowy Pipa z pojawiającymi się w fabule ludźmi, jest zwyczajnie nudny. Natomiast akcja w wątku miłosnym pojawia się raz na 100 stron (przynajmniej w pierwszej połowie książki) i jest dosyć chaotyczna. Muszę przyznać, że pojawiło się kilka momentów, kiedy śledziłam wydarzenia z zapartym tchem, ale mimo wszystko, książka mnie nie porwała. Muszę też dodać, że czytałam po angielsku i niestety - język Dickensa jest trudny, skupiający się raczej na opisach miejsc i sytuacji, niż na dialogach.

Raczej nie sięgnę po tą pozycję drugi raz, zapewne, wystarczy mi zakończenie poznane z filmu. Szkoda mi trochę, bo Dawida Copperfielda wspominam bardzo pozytywnie, a na dodatek czytałam wiele pozytywnych recenzji Wielkich nadziei i liczyłam na miłą i przyjemną lekturę.

Oczywiście, nie polecam ani nie odradzam. Jakbym mogła, nie znając drugiej połowy książki..? Dzielę się tylko z Wami moimi utraconymi wielkimi nadziejami... ;)