Defekt pamięci to książka, która mnie znalazła. Dosłownie. Po prostu, pewnego dnia odebrałam maila od autora, Krzysztofa Bieleckiego, który postanowił podarować mi swoją powieść w zamian za recenzję. Podejrzane, nie? Też mi się tak wydawało aż do momentu, kiedy poznałam ideę takiego działania, którą autor w następujący sposób przedstawił czytelnikom:
Niniejsza publikacja ma charakter całkowicie oddolnej inicjatywy i choć została przygotowana w jak największym stopniu profesjonalnie, to nie stoi za nią żadne wydawnictwo z gigantycznymi budżetami na promocję i rozległymi kontaktami. Tu wszystko zależy od czytelników. Dlatego, jeśli spodobał Ci się "Defekt pamięci", to poleć go innym. Natomiast, jeśli uważasz, że niniejsza książka jest bardzo zła, to zrób wszystko, żeby się o niej nie dowiedzieli.
A i owszem, spodobał mi się. Więc o nim napiszę.
Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku lutowych dni, w czasach bliżej niezidentyfikowanych, ale raczej współczesnych. Kool Autobee to przeciętny pracownik biurowy. Pozornie, jego życie wydaje się uporządkowane i zwyczajnie... nudne. Pewnego dnia, splot dziwnych wydarzeń uzmysławia mężczyźnie, że katastrofy i wypadki, jakie przytrafiają się ludzkości, są związane z tym, co robi. A raczej - z tym, czego nie robi. Od tej chwili, Kool jest zmuszony pisać dwie strony tekstu dziennie. Po co? By uratować ludzi przed kolejnymi nieszczęściami. Dlaczego? Przekonajcie się sami...
Sięgając na półkę po tą niezbyt grubą powieść, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Z jednej strony, zaintrygował mnie ciekawy opis i sama książka, jako część oryginalnej kampanii promocyjnej. Z drugiej jednak strony, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że być może jest jednak powód, dla którego żadne wydawnictwo nie skusiło się, aby wydać tą powieść... Może po prostu jest kiepska? Nic bardziej mylnego. Bielecki udowadnia nam, że nie należy oceniać książki ani po okładce, ani po niczym innym. Trzeba ją po prostu przeczytać.
Defekt pamięci to powieść jednowątkowa, choć, w zasadzie, po pewnym czasie przestajemy być tego pewni. Fabułę poznajemy oczami głównego bohatera, który, aby sprostać wyzwaniu pisania dwóch stron tekstu dziennie, opowiada na papierze o swoich poczynaniach. Język, jakim operuje, jest naturalny i, mimo drobnych niedociągnięć, łatwy do czytania. Polubiłam także ironiczny humor głównego bohatera, widoczny zwłaszcza w opisach otaczającej go rzeczywistości. Bo Kool z początku jest skołowany, nie rozumie, co się stało z jego życiem. Wraz z biegiem czasu, zdobywa nowe informacje, poznaje podobnych mu ludzi i staje się uczestnikiem zupełnie nierealnych wydarzeń, które, paradoksalnie, przybliżają go do zrozumienia prawdy.
Mimo, że fabuła raczej nie obfituje w dramatyczne zwroty akcji, to jednak pobudzona ciekawość czytelnika gna go przez strony książki z zawrotną prędkością. Im bliżej końca, tym bardziej nie możemy się doczekać rozwiązania. Autor pogrywa sobie z nami - dawkuje nam prawdę na temat opisanych wydarzeń. Kiedy już już wydaje nam się, że wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, nagle rzucony od niechcenia fakt wywraca naszą teorię do góry nogami. Szczerze mówiąc, czytając, miałam wrażenie, że Bielecki postanowił zmusić mój rozum do gimnastyki. I podobało mi się to! Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w stu procentach. Nie udało mi się go odgadnąć, więc po raz kolejny doceniłam przewrotną wyobraźnię autora. Jest w nim jednak coś, co zmusza czytelnika do refleksji. Nie chciałabym więcej zdradzać, bo uważam, że zakończenie to największy atut tej książki, więc na tym poprzestanę.
Uważam, że Defekt pamięci to swoisty powiew świeżości w prozie polskiej. Czytelnik może odnieść wrażenie, że autor po prostu bawi się słowami, od niechcenia konstruuje intrygę i, jak już wspomniałam, zmusza do myślenia, do aktywnego udziału w historii. Wszystkie te elementy razem tworzą ciekawą opowieść, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć i do której z chęcią kiedyś wrócę. Gorąco polecam ją każdemu, kto lubi niebanalne historie.
Akcja książki rozgrywa się na przestrzeni kilku lutowych dni, w czasach bliżej niezidentyfikowanych, ale raczej współczesnych. Kool Autobee to przeciętny pracownik biurowy. Pozornie, jego życie wydaje się uporządkowane i zwyczajnie... nudne. Pewnego dnia, splot dziwnych wydarzeń uzmysławia mężczyźnie, że katastrofy i wypadki, jakie przytrafiają się ludzkości, są związane z tym, co robi. A raczej - z tym, czego nie robi. Od tej chwili, Kool jest zmuszony pisać dwie strony tekstu dziennie. Po co? By uratować ludzi przed kolejnymi nieszczęściami. Dlaczego? Przekonajcie się sami...
Sięgając na półkę po tą niezbyt grubą powieść, zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Z jednej strony, zaintrygował mnie ciekawy opis i sama książka, jako część oryginalnej kampanii promocyjnej. Z drugiej jednak strony, zaczęłam się zastanawiać nad tym, że być może jest jednak powód, dla którego żadne wydawnictwo nie skusiło się, aby wydać tą powieść... Może po prostu jest kiepska? Nic bardziej mylnego. Bielecki udowadnia nam, że nie należy oceniać książki ani po okładce, ani po niczym innym. Trzeba ją po prostu przeczytać.
Defekt pamięci to powieść jednowątkowa, choć, w zasadzie, po pewnym czasie przestajemy być tego pewni. Fabułę poznajemy oczami głównego bohatera, który, aby sprostać wyzwaniu pisania dwóch stron tekstu dziennie, opowiada na papierze o swoich poczynaniach. Język, jakim operuje, jest naturalny i, mimo drobnych niedociągnięć, łatwy do czytania. Polubiłam także ironiczny humor głównego bohatera, widoczny zwłaszcza w opisach otaczającej go rzeczywistości. Bo Kool z początku jest skołowany, nie rozumie, co się stało z jego życiem. Wraz z biegiem czasu, zdobywa nowe informacje, poznaje podobnych mu ludzi i staje się uczestnikiem zupełnie nierealnych wydarzeń, które, paradoksalnie, przybliżają go do zrozumienia prawdy.
Mimo, że fabuła raczej nie obfituje w dramatyczne zwroty akcji, to jednak pobudzona ciekawość czytelnika gna go przez strony książki z zawrotną prędkością. Im bliżej końca, tym bardziej nie możemy się doczekać rozwiązania. Autor pogrywa sobie z nami - dawkuje nam prawdę na temat opisanych wydarzeń. Kiedy już już wydaje nam się, że wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, nagle rzucony od niechcenia fakt wywraca naszą teorię do góry nogami. Szczerze mówiąc, czytając, miałam wrażenie, że Bielecki postanowił zmusić mój rozum do gimnastyki. I podobało mi się to! Zakończenie powieści usatysfakcjonowało mnie w stu procentach. Nie udało mi się go odgadnąć, więc po raz kolejny doceniłam przewrotną wyobraźnię autora. Jest w nim jednak coś, co zmusza czytelnika do refleksji. Nie chciałabym więcej zdradzać, bo uważam, że zakończenie to największy atut tej książki, więc na tym poprzestanę.
Uważam, że Defekt pamięci to swoisty powiew świeżości w prozie polskiej. Czytelnik może odnieść wrażenie, że autor po prostu bawi się słowami, od niechcenia konstruuje intrygę i, jak już wspomniałam, zmusza do myślenia, do aktywnego udziału w historii. Wszystkie te elementy razem tworzą ciekawą opowieść, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć i do której z chęcią kiedyś wrócę. Gorąco polecam ją każdemu, kto lubi niebanalne historie.